Początek końca
-
Arlett, choć już. – głos mojej siostry i jej dłoń na moim ramieniu przywróciły
mnie ze świata rozmyślań.
Wciąż
wpatrywałam się w drzwi, za którymi zniknął Mateo. Pieczęć… Czy to znaczy, że
będę bezpieczna w zamknięciu? Chcą zarzucić na mnie szklany klosz, bym w
przezroczystej szkatułce czekała na jakiś znak? Bo przecież to nie może być
koniec… Książka nie może skończyć się na jednym rozdziale. Nie może..?
-
No chodź.
Odett pociągnęła mnie za rękę, ku
głębi domu, a ja posłusznie ruszyłam za nią, wykręcając głowę w stronę
zamkniętych drzwi, dopóki nie skręciłyśmy w boczny hall i wejście zniknęło mi z
oczu.
Stukot
naszych butów, na wypolerowanej posadce, przerwało niepewne i wyczekiwane
pytanie Odett:
-
Gdzie byłaś przez cały ten czas?
Przełknęłam
ślinę, gdy zastanawiałam się nad odpowiedzią. Co mogłabym jej powiedzieć? Jakim
kłamstwem nakarmić jej serce? Nim odezwałam się, naliczyłam siedemnaście swoich
wolnych kroków:
-
Daleko stąd. Nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedziała…
***
Alice wróciła dwa dni po moim
powrocie. Sprawiała wrażenie równie wynędzniałej, jak Odett. Gdy ze łzami w
oczach przytuliła mnie do swojej piersi i za nic w świecie nie chciała puścić,
poczułam, nie tyle co szczęście z okazywanych mi uczuć, ile po prostu wstyd i
wyrzuty sumienia, że naraziłam je obie na tyle przykrości. Porównywałam siebie
do zbuntowanej, niedojrzałej nastolatki, która na złość całemu światu krzywdzi
samą siebie, uciekając z chłopakiem z motorem. Miłość? Nie miała tu nic do
rzeczy. A ja? Ile w Hybrydzie Lodu, ściganej przez siły ciemności, mogło być
szukającej własnej drogi, młodej dziewczyny?
Miałam
wrażenie, że to już nie jest moje życie. Że ono odeszło i nigdy już nie wróci.
Miałam wrażenie, że to nigdy nie było mojej życie. Że tylko je pożyczałam i
teraz przyszedł czas na zapłatę za kłamstwo mojego istnienia. Teraz płaciłam.
Płaciłam cierpieniem, strachem, niepewnością i bólem fałszu… Czy kiedykolwiek byłam człowiekiem? Jeśli tak,
to gdzie moje człowieczeństwo? Gdzie
moje miejsce? Gdzie kres? Czy kiedykolwiek to się skończy, a może już na zawsze
będę wstawała rano z myślą, czy to już dziś…
***
Dni
mijały, a ja wciąż zaciskałam dłonie w pięści i spinałam wszystkie mięśnie, gdy
tylko zaskrzypiała podłoga na piętrze lub, w okna mojej sypialni, uderzył
mocniejszy podmuch chłodnego wiatru. Rzadko wychodziłam ze swojego pokoju. Zamknięta,
skulona na łóżku czułam się spokojniej. Spokojniej niż gdziekolwiek indziej,
gdzie bałam się nawet drgnąć. Mała przestrzeń i samotność napawały mnie lękiem
i dziwnym ukojeniem. Zauważyłam, że się zmieniam i staję się kimś zupełnie
innym. Tajemniczym. Zamkniętym w sobie. We wszystkim szukającym podstępu. Był
to skutek noszenia w sobie sekretów. Wiedziałam o tym. Noszenia w sobie każdego
wspomnienia, tego co nienaturalne.
Wspomnienia każdej osoby, której nie powinnam była spotkać.
***
Siedziałam
w wannie zimnej wody z podkulonymi
nogami. Policzek oparłam o kolano i wpatrywałam się tępo w rosnące kręgi na
przejrzystej powierzchni, gdy kolejna kropla opadła z koniuszków moich palców.
Cisza. Spokój. A może już po prostu zwykła obojętność? Zamknęłam oczy. To nie było tego warte…
Opuściłam
lekko dłoń i zanurzyłam ją w chłodnej wodzie. Poczułam mrowienie w dłoni, które
biegło po moim ramieniu, by dotrzeć do celu. Do mojego serca. Nic nie mogłam na
to poradzić. Na to kim jestem, bo to kim byłam, nie miało teraz żadnego
znaczenia. Tafla wody zawirowała i strugi wody wystrzeliły w górę, tańcząc
wokół mnie. Twory mojego przekleństwa… Zacisnęłam dłonie w pięści i wodne
wstążki nad moją głową zamarły w lodowym odrętwieniu, okalając mnie
przezroczystą klatką. Była to piękna klatka… A ja byłam w niej więźniem.
Wzięłam głęboki oddech. Byłam więźniem, który zawalczy o swoją wolność.
Rozwarłam szybko palce, zaciśniętej dłoni, a klatka wokół mnie rozprysła się w
drobny mak. Już nigdy. Nigdy więcej…
Wstałam
i okręciłam się białym ręcznikiem. I wtedy ją usłyszałam. Jak niedostrojone
radio. Świszczące, klikające…
-
Arleto! Arleto, słyszysz mnie?
-
Yin?!
Zapomniałam
jak się oddycha. Zaczęłam rozglądać się niespokojnie, po całej łazience,
szukając jej. Chciałam ją zobaczyć. Przekonać samą siebie, że to wszytko nie
było jedynie złudzeniem. Snem. Że w końcu nie zwariowałam, że słyszę jej głos,
choć w cale jej nie widzę. I nie mogę zobaczyć, nawet gdybym nie wiem jak bardzo
tego pragnęła. Z drugiej strony w moje serce wlał się strach. Dlaczego ją
słyszę? Dlaczego jej głos jest taki nierówny, jakby niepewny? Czy coś się
stało? Czy znów…
-
Coś jest nie tak. Mateo nałożył na ciebie
Pieczęć. Powinnaś być bezpieczna. Ale… jest ktoś, kto walczy z nami. Nie wiemy
kto to, ale posiada on taką moc, której nie znam ani ja ani nikt inny. Już
dawno próbowałam się z tobą porozumieć. Krzyczałam do ciebie… Nie wiem dlaczego
akurat teraz mnie usłyszałaś… Arleto, chciałam cię prosić, żebyś uważała. Była
czujna. Gotowa na wszystko… - jej głos to cichł, to znów przybierał na
sile.
Yin
mówiła szybko i niecierpliwie, jakby bała się, że ktoś zaraz przerwie nasze
połączenie. Jej zdenerwowanie udzieliło mi się od razu. Poczułam jak na rękach
pojawia mi się gęsia skórka, bynajmniej nie od zimna.
-
Będę uważała... Obiecuję.
Nagłe,
dziwnie stłumione uderzenie, jakby dwa przedmioty zderzyły się ze sobą w
nieprzeniknionych ciemnościach oceanu. Jedno. Potem drugie. Odwróciłam się w
stronę, z której dochodziły odgłosy, tuż przy białej szafce. Zauważyłam to od
razu. Rozedrgane fale, zniekształcające moją rzeczywistość. Powtarzające się w
tym samym miejscu. Pole siłowe. Okno z giętkiego szkła. A więc to dzieliło mnie
i…
-
Yin!- krzyknęłam zaniepokojona, gdy dotarło do mnie, że to, co widzę powinno
budzić moją podejrzliwość. Miarowe uderzenia przywodziły na myśl spanikowane
dobijanie się do drzwi. Zamkniętych drzwi.
W
odpowiedzi usłyszałam głuchy grzechot i chrypliwy skrzek, wśród którego
wyłuskałam zniekształcony głos dziewczyny.
-
Arleto, to…. C o ś… tu… jest! To… jest…
zapieczętowane …z t o b ą! –krzyknęła Yin z paniką, o jaką nigdy bym jej
nie podejrzewała.
Stukot
drgań powierzchni oddzielającej nasze światy ustał. Podbiegłam bliżej białej
szafki. Co się działo po stornie Yin? Dlaczego falowanie ustało? Dlaczego
przestała próbować skontaktować się ze mną? Wstrzymałam oddech. Próbowałam
nasłuchiwać. Wyłapać jakiś dźwięk. Jej głos. Czekałam na cokolwiek.
Cokolwiek.
I
wtedy tuż przede mną rozszedł się szklaną falą jej wrzask. Ostry, przeciągły.
Nieludzki. Zakryłam uszy rękami i zacisnęłam oczy, chowając głowę w ramionach.
Stuletni niebieski wazon z Włoch rozpadł się w drobny mak, rozrzucając
bezwładnie swoje szczątki, po całym pomieszczeniu.
-
Uciekaj. Ukryj się. T o już cię szuka…!
Mimo
zakrytych uszu doskonale usłyszałam jej zdławiony, bezsilny szept, który rozmył
się i ugrzązł w połowie. I znów... Ucieczka. Czy tak już zostanie? Już na
wieki? Ucieczka... Nie. Chcę wolności. Unikanie przeznaczenia nie przyniesie mi
zbawienia i ukojenia.
Wyprostowałam
się i szybkim krokiem opuściłam łazienkę, ubrana jedynie w sukienkę z ręcznika.
Nie dam sobą pomiatać. Nie będę dostarczać nikomu rozrywki. Nikt nie dostanie
nagrody za moją głowę. Nie jestem słabym człowiekiem. Jestem Hybrydą Lodu.
Pobiegłam
w stronę mojego pokoju. Gdy byłam na rogu, za którym znajdowała się moja
sypialnia, usłyszałam gwałtowny trzask drzwi i mocne, pewne kroki, których nie
znałam. Było w nich coś dziwnego. Coś co sprawiło, że przywarłam plecami do
ciemnej ściany i znieruchomiałam, by nadchodząca nieznana mi osoba nie
zauważyła mnie. Nie zauważyła najmniejszego ruchu. Niczego.
Twarde
kroki się zbliżały. Były coraz głośniejsze. Natarczywe. Napastliwe. Ich echo
niosło się korytarzem, jak lawina strachu. Poczułam jak na czoło wstępują mi
kropelki zimnego potu. Zacisnęłam usta w cienką linię, ale nie pozwoliłam oczom
przymknąć się choćby o milimetr. Nie miałam na to odwagi. Może byłam tchórzem?
Trzy…
Dwa... Jeden… Zza rogu wychynęła twarz Odett. Już miałam wypuścić głośno,
nagromadzone w moich płucach powietrze i dać upust emocjom, ale coś mnie
powstrzymało. Nie wiem dokładnie, co to było. Może coś w jej sztucznym,
wyprostowanym, sztywnym i wymuskanym sposobie chodzenia, który nijak miał się
do spokojnej i miękkiej postawy Odett? Może nie pasowało mi zacięte ułożenie
jej brwi i pogardliwie wydęte usta. A może zastanowiło mnie to, że moja siostra
nie zwróciła uwagi, na to, że tu się ukrywam. Odett była znana z tego, że była
niezwykle spostrzegawcza. W szczególności jeśli chodzi o mnie. Nie miałam szans
się przed nią ukryć… O co więc chodziło..?
Wcisnęłam
się bardziej w ciemny kąt i poczekałam, aż jej kroki ucichną całkowicie i w
domu znów zalegnie nieprzenikniona cisza. Delikatnie, na palcach, z plecami
przy ścianie i spadającym ręcznikiem na talii, posuwałam się krok za krokiem ku drzwiom mojej
sypialni. Strugi wody, moich mokrych
włosów, spływały mi krętymi strumykami po nagich plecach, ginąc między
łopatkami. Palce już dawno zdrętwiały, usta spierzchły. A ja szłam i szłam. Wyciągnęłam
dłoń ku drzwiom sypialni, które zdawały się uciekać przed moim dotykiem, jakbym
była trędowata. Ukrywały coś. Były powiernikami tajemnicy… Ale to tylko drzwi…
Tylko drzwi.
Zacisnęłam
palce na klamce i z pomału nacisnęłam ją, odkrywając sekret. Weszłam do środka.
Z pozoru nic się nie zmieniło. Z pozoru wszystko było na swoim miejscu. Z
pozoru byłam człowiekiem. Pozory mylą…
Zamknęłam
za sobą cicho drzwi. Byłam ostrożna, bezszelestna. Jak duch złodzieja. Z uwagą
stawiałam każdy krok. Pomału kluczyłam po sypialni, przyglądając się półkom,
przeglądając szafki, zaglądając pod łóżko. I nagle coś mignęło mi kątem oka. A
raczej mignął mi brak czegoś, choć przecież to nie miało sensu…
Podeszłam
do małego, ciemnego, okrągłego stolika, który budził wspomnienia. Wiele
wspomnień. Stolik był pusty. Jego czarna, błyszcząca powierzchnia ziała pustką,
manifestując swoją wolność od jakiegokolwiek przedmiotu. Coś przesunęło mi się
po nodze, mrucząc cicho. Aby nie krzyknąć, zacisnęłam mocno wargi i teraz
czułam w ustach cierpki, żelazny posmak krwi rannego policzka. Popatrzyłam w
dół. To tylko kot. To tylko mój ślepy Homer. Brakowało mi go w Równoległej
Rzeczywistości… Homer był mi bardzo drogi. Był niezwykły. Pod każdym względem.
I jeden z tych względów właśnie mi prezentował, okrążając stoik i siadając z
gracją daną jedynie kotom, obok okna, tuż przy rozbitej na trzy kawałki,
porcelanowej pozytywce. Uklękłam przy jej jasnych odłamkach. Nie wyglądało to
na wypadek. To nie były małe okruchy, uszczerbiona dłoń baletnicy, tylko trzy
roztrzaskane części, jakby ktoś z furią rzucił przedmiotem na oślep. Wzięłam w
dłonie ocalałą srebrną szkatułkę. Nadal była piękna. Spomiędzy palców wypadł
jeden odłamek. Inny. Nieznany. Spojrzałam na niego uważnie. Chciałam go
podnieść bliżej oczu, ale w połowie drogi, moja ręka zamarła. Cofnęłam dłoń
czym prędzej. Uciekaj. Ukryj się. To już
cię szuka…!
Krwistoczerwona
głowa, małej tancerki potoczyła się łukiem po dywanie i stuknęła o nagą podłogę,
mącąc ciszę. Świeża farba o intensywnym, niepokojącym kolorze zaznaczyła drogę
swojego upadku, śliską smugą. T o tu było… Czy to groźba? A może wróżba
przyszłości…?
Homer
połasił mi się, do zastygłej, na wpół zamknę tej dłoni, zwracając tym samym na
siebie moją uwagę. Nie do końca przytomna, spojrzałam w jego niewidzące oczy.
-
Wesz czym to jest?- spytałam kota, ledwie słyszalnym szeptem. Wiedziałam, że
Homer doskonale mnie słyszy. Koty mają idealny słuch. A on ma jeszcze lepszy.
Uszy zastępowały mu przecież oczy. On musiał słyszeć, jeśli to coś tu było…
Musiał…
Homer
połasił się jeszcze trochę, żądny pieszczot. Po chwili przeciągnął się leniwie
i jakby od niechcenia, przeszedł z gracją przez cały pokój, ku półce z
książkami. Czarne, czerwone, fioletowe grzbiety tomów, hipnotyzowały swoim
mrokiem. Ale ja byłam czujna. Spostrzegawcza. Od razu dostrzegłam książkę,
która została na siłę wepchnięta, pomiędzy dwie, spore pozycje, których jeszcze
nigdy nie czytałam i pomiędzy którymi ta książka nie mogła się znaleźć. Po
prostu nie mogła…
Podeszłam
do półki i wyłuskałam wybrany tom. Był taki, jakim go zapamiętałam. Tajemniczy.
Siejący postrach. Niezrozumiały, dla zwykłego czytelnika. Ale ja wiedziałam, co
znajdę, gdy uchylę okładkę. Wiedziałam, że co by to nie było, już zawsze będę
bała się przeczytanych słów. Drżącymi rekami otworzyłam książkę, w której
poznałam Veronicę, na przypadkowej i przeznaczonej mi stronie.
Mój
wzrok padł na stronę 6.6.8. Poprzednia kartka była wyrwana. Postrzępione
resztki papieru sterczały ostro, jak zęby dzikiego zwierza, gotowe zatopić kły
w każdym, kto się do nich zbliży. Brakowało tylko stron 6.6.6 i 6.6.7. 666- liczba samego szatana. Nie musiałam
czytać następnych stron, by być pewną, że wyrwana kartka musiała być bardzo
cenna i musiała zawierać, coś co pomogłoby mi zrozumieć. Teraz byłam jak
ślepiec. Jak Homer. Zacisnęłam dłonie w pięści, gdy zrozumiała, że podpowiedź
cały czas znajdowała się w zasięgu mojej ręki. Kark owiał mi strach, gdy
zrozumiałam też, że wyciągnięcie ręki dzieliło mnie i to coś, co wciąż bawiło
się ze mną w kotka i myszkę, zabierając z mojej drogi strzałki ułożone z
patyków, gdy tylko je zauważyłam. To było bardzo frustrujące uczucie. Nie
chciałam się poddawać, ale czy chciałam walczyć? Czy oprócz chęci buntu, miałam
w sobie na tyle siły, by wygrać?
Książka
pofrunęła w dół, mącąc dziwnie gęste powietrze. Sekundę przed tym jak upadła na
podłogę poczułam nagłe szarpnięcie, które ścięło mnie z nóg i posłało ku
ścianie. Zdążyłam tylko zakryć głowę, gdy z półek zaczęły spadać książki, bijąc
mnie ostrymi kantami po nagich ramionach. Papierowy deszcz zaraz ustał, gdy
kolejne szarpnięcie, rzuciło mną, jak szmacianą lalką prosto w jedną z nóg
mojego łóżka. Poczułam jak zimny metal wbija mi się w żebra. Całym domem
strząsnęła jakaś dziwna moc, jakbym była na drzewie, a ktoś je właśnie ścinał,
zardzewiałą piłą. Raz, dwa. Raz, dwa. Prawa, lewa. Prawa, lewa. Z największym
trudem wsparłam się na poręczy łóżka i cała obolała podciągnęłam się na nogi.
Zgięłam
się w pół, z nagłą falą wymiotów, cisnącą mi się na usta. Zacisnęłam mocniej
zęby i kolano przy kolanie zaczęłam kuleć ku wyjściu, obijając się po kątach. Kierowała
mną wola przetrwania, tak często wystawiana ostatnio na próby. Wciąż
powtarzałam sobie tylko jedno, patrząc na drzwi: Jeszcze trochę. Jeszcze tylko
trochę.
I
wtedy to usłyszałam. Niebezpieczną melodię, nuconą pod nosem, przy oprawianiu
ofiary. Wesoła piosenka podśpiewywana przez małą dziewczynkę, przy obdzieraniu
ze skóry żywego kota:
Ciebie zabiję,
Bo po cóż ci żyć?
Ciebie poranię,
Bo po cóż ci
piękność?
Tobie wyłupie oczy.
Zabiorę je na drugą
stronę lustra.
Już ich nie
zobaczysz.
Tobie zaszyję usta.
Cieką ich linią
wypowiesz słowa przysięgi.
Tobie utnę ręce.
Na swym pogrzebie
zagrasz marsz weselny,
Na czarnym
fortepianie z kości swych przodków.
Tobie odbiorę nogi.
Stopy twoje
zatańczą z tobą na moim weselu.
Ogłuszę cię.
Ale już na sam
koniec.
Bym mogła zaśmiać
ci się w twarz.
Bym mogła
wyszeptać:
Wygrałam!
Zakręciło
mi się w głowie, gdy demoniczna piosenka dobiegła końca, a ja zacisnęłam
lodowate palce na klamce wolności. Przekręciłam mosiężną gałkę i znalazłam się
na dziwnie mglistym, dusznym i jakby zakopconym korytarzu. Przed upadkiem
chroniła mnie tylko jedna myśl. Myśl, która była silniejsza od każdego
bólu.
-
Nie wygrasz. -powiedziałam w przestrzeń, błądząc po niej wzrokiem. -Nie ze mną.
Nagły
grzmot. Straciłam grunt pod nogami, gdy wszystko przechyliło się o
dziewięćdziesiąt stopni. Przez chwilę grawitacja nie istniała, a ja wirowałam w
przestrzeni, zaciskając palce w pustce, jak nowonarodzone dziecko. Zadzwoniło
mi w uszach, gdy powietrze znikło, a obraz przed oczami zmętniał, do białej
plamy ślepca. Potem poczułam rozchodzący się po plecach ból, który ginął w
głowie. Poczułam jak moje żebra przestają istnień. Zamrugałam nieprzytomnie.
Wzrok i życiodajne powietrze wróciły. Z ogromnym trudem usiadłam. Oprałam się o
gładki sufit. Siedziałam na ścianie. Siła, która mnie tu posłała zmiotła obraz.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, to co naprawdę widzę. Wszystko było
przekrzywione. Nierzeczywiste. Okropne.
-
Nie boję się ciebie. Widzisz?! Nie boję się ciebie!- krzyknęłam.
Byłam
gotowa. Zrobiłam ruch aby podnieść się na nogi, ale w momencie, gdy już miałam
wstać wszystko wokół mnie zagrzechotało i poczułam, jak lecę w dół zupełnie
bezwładnie. Jak szmaciana lalka zrzucona z balkonu. Tym razem nie czułam już
niczego…
Kolejny
upadek. Nic więcej. Nic więcej…
Usłyszałam
giętki, miękki tupot stóp i z gęstnącego z każdą chwilą dymu wybiegła Odett.
Miała przybrudzone policzki i drgające usta. Rozwiane włosy kłębiły się nad jej
głową, a wymięte ubranie świadczyło o tym, że moja siostra upadała już wiele
razy nim tu dotarła. Wyciągnęła ku mnie ręce i szarpiąc mnie z niezwykłą siłą,
próbowała postawić mnie na nogi. Popatrzyłam na nią uważniej. Krzyczała, choć
wcześniej jej krzyk był mi obojętny. Błagała, choć wcześniej jej błagania nic
dla mnie nie znaczyły. Powtarzała moje imię. Arlett. Arlett. Arlett. Nie!
Jestem Arleta…
Wstałam.
Pod swoimi stopami poczułam drgania podłogi, jakby dom budził się do życia, po
stuletnim śnie. Palce Odett zaciśnięte na moim przegubie, wrzynały mi się
boleśnie w skórę. Biegłyśmy. Po wężowych dywanach, syczących przepowiednie. Po
szklanych podłogach, kruszących się pod najlżejszym dotykiem. Po piaskach
nieistniejących pustyń, zamkniętych w urnach.
Oddychałyśmy wodą z baśniowych moczar, lepkimi nićmi hebanowych pająków
o stu złotych oczach…
Pokonywałyśmy
kolejne schody, przeskakując po trzy stopnie naraz. Ślizgając się po ich
marmurach. Wciąż w dół i w dół. Z początku nie wiedziałam, gdzie kieruje się
moja siostra. Co chce osiągnąć? Gdzie dobiec? Czy dobiec? Dopiero później, gdy
zniknęły okna i pojawiły mętne lampy podziemi stwierdziłam, że z pewnością jej
celem są nasze piwnice. Zimne, kamienne, prastare piwnice ze skarbami
monarchów. Nigdy tu nie przychodziłam. Nigdy tu nie zaglądałam. Zawsze
pragnęłam powierzchni. A Odett o tym wiedziała…
I
nagle po prostu zrozumiałam. Już wiedziałam. Rozwiązałam zagadkę. Tajemnicę.
Gwałtownie się zatrzymałam i z całej siły wyrwałam dłoń z uścisku Odett. Choć
już chyba nie powinnam jej tak
nazywać. Ona nosiła inne imię. I choć
twarz, którą sobie przywłaszczyła znałam i uważałam za drogą, to jej nowe, tak
odmienne oblicze sprawiło, że poczułam, jakbym w końcu przejrzała na oczy.

Komentarze
Prześlij komentarz