Niewinna

KLIK-MUZYKA DO ROZDZIAŁU



To mało się tak skończyć. To musiało się tak skończyć. Byłam tego pewna. Wiedziałam, że gdybym spojrzała w gładkie niebo, ujrzałabym wśród gwiazd zapowiedź tego wszystkiego. Pragnęłam zbyt wiele. Marzyłam o życiu gdzieś w nic nie znaczącym miasteczku, gdzie wszyscy się znają i nikt dla nikogo nie stanowi najmniejszej tajemnicy. Śniłam o dużej rodzinie, o siostrach i braciach, o kochających rodzicach. I psie. I kocie. I własnym pokoju na poddaszu. 
To były tylko cienie. Bezkształtne mgiełki, wirujące wokół mojej głowy. Nic nie znaczyły, ponieważ nigdy tak naprawdę nie istniały. Nic nie mogłam poradzić na to, iż mówiąc szczerze już dawno, dawno temu odebrano mi ten skrawek życia, a pozostawiono rozszarpane przez psy truchło, w którym nie ma już nic. Nawet kości. Tak, patrząc z ludzkiego punktu widzenia już dawno powinnam nie mieć kręgosłupa...
Nie poczułam upadku, jednak wiedziałam dokładnie kiedy mój lot dobiegł końca. Wszystko znów zyskało swój prawdziwy ciężar. Moje ręce przywarły do podłoża, nogi upadły głucho, a z płuc ulotniło się powietrze. Musiałam wziąć wdech. Musiałam się do tego zmusić. By uratować, choć tę spopieloną cząstkę mojego żałosnego istnienia. 
Gdy powietrze rozjaśniło mi umysł, zamrugałam. Spróbowałam otworzyć oczy. Nie było to łatwe, szczególnie gdy okazało, że leżę z twarzą przyciśniętą do podłoża. Z trudem podniosłam zbolałą głowę i rozejrzałam się wokoło. Leżałam w miękkiej, długiej trawie, o takim odcieniu zieleni, jakiego nigdy nie widziałam u roślin. Był to kolor, jak z filmu fantasy, wiele razy poprawiony komputerowo. Zamrugałam drugi raz. Naokoło mnie wirował puchowy pyłek, który błyskał wesoło wśród cienkich smużek dziwnej poświaty. Wstałam z trudem, chwiejąc się na drżących nogach. Spróbowałam się wyprostować, ale wtem ogarnął mnie oślepiający ból lewego ramienia, który darł moją skórę na pasy. Niechętnie popatrzyłam na ranną rękę. Nierówna skóra ciągnęła się trochę powyżej łokcia, przez obojczyk, i jak wyczułam zdrową ręką kończyła się na plecach, gdzieś koło łopatki. Czerwone bruzdy oparzeń przyprawiły mnie o mdłości. Osłabiona, opuściłam drżącą dłoń.
Przez chwilę nie robiłam nic. Byłam jakby ogłupiona bólem i raną, która gdy tylko zamknęłam oczy, przypominała mi liczne rany mojej siostry Flory. Flora… Nouel już prawie powiedział mi, gdzie ona jest. Brakowało tak niewiele… Uratowałabym ją. Waliłabym w bramy jej więzienia tak długo, aż ktoś by mi otworzył, a wtedy nie czekając na ani jedno słowo, wtargnęłabym do środka i rozerwała łańcuchy, pętające jej ręce. Spłaciłabym siostrzany dług, zaciągnięty ponad pięć lat temu, gdy moje życie nosiło jeszcze pozorne znamiona normalnej ludzkiej egzystencji. 
Ale silniejsi ode mnie zdecydowali inaczej. Zabawili się mną. Moim ciałem. Zabawili się Nouelem. Jego uczuciami. I porzucili, a raczej zrzucili najgłębiej jak tylko można. Głębiej niż sięga najstarszy grób. I nawet nie zasypali mojej trumny piachem. Pozostawili na łaskę i niełaskę deszczu, wiatru, gradu i śniegu, by drewno szybciej spróchniało i rozsypało się po całym świecie. 
Trafiłam tutaj. Tutaj? Znów podniosłam oczy nieco w górę, starając się nie poruszać poparzonym ramieniem. Garbiąc się lekko, jak stara kobieta, potoczyłam oczami po tym, co znajduje się wyżej niż trawa pod moimi stopami i wirujący w niej pyłek. Byłam w… lesie. Na małej, okrągłej polanie.
Otaczały mnie ogromne, wiekowe drzewa, o potężnych, rozłożystych koronach, w których igrał lekki wiatr. Delikatny szum liści, koił i usypiał ciepłem swojej barwy. Wtem wydało mi się, że słyszę szepty. Przyjazne głosy, wołające mnie wesoło po imieniu. Zmarszczyłam brwi i zamknęłam uczy na ich słowa. To jedynie iluzja. Coś, co ma za zadanie omamić mnie swoim pięknem i doprowadzić do obłędu. Już ja dobrze znałam te piekielne sztuczki. W Podziemiu napatrzyłam się na nie już wystarczająco długo, by teraz spokojnie ignorować figlarne szumy zła. 
Nagle mój wzrok padł na gruby konar jednego z bliższych drzew. Ciemną korę oplatały zawiłe miedziane kształty, wijąc się po drzewie jak węże. Metalowe wzory stawały się cięższe i grubsze przy pniu, a dalej, gdy kierowały się ku ziemi tworzyły… ramę lustra. Zmrużyłam podejrzliwie oczy. Tafla lustra odbijała sobą zwyczajny obraz traw i drzew naprzeciwko siebie, jednak gdy podeszłam bliżej zamiast swojego odbicia w szkle ujrzałam twarz Veroniki. Okrzyk przerażenia uwiązł mi w gardle. Dopiero w następnej chwili byłam w stanie spojrzeć nieprawdziwemu Świętemu Obliczu w oczy. Te ciemne, nieokiełznane, mordercze tęczówki czystego zła. Odbicie Veroniki spojrzało na mnie z nieukrywanym rozbawieniem i zdziwieniem, przekrzywiając lekko głowę. Uchyliło swoje cienkie usta i przemówiło:
- A więc nareszcie tu trafiłaś, Hybrydo Lodu. Oczywiście z moją niewielką pomocą, jak sądzę.- Veronica popatrzyła znacząco na moje poparzone ramię.
Szklana Święte Oblicze była inna niż ta w rzeczywistości. Spokojna. Opanowana. Dystyngowana. Jakby… starsza od tej prawdziwej. Jakby przeżyła trzysta stuleci więcej od siebie samej. Było to dziwne, ale i krzepiące uczucie, gdy patrząc na Veronicę nie miało się wrażenia, że swoje jedno spojrzenie na nią, przypłaci się życiem. 
- Powiesz mi, gdzie jestem?- spytałam ją. Wiedziałam, że mi odpowie. Chyba nawet czekała na to pytanie. 
- Jesteś w najgłębszej części Podziemia. W Tartarze. Zapewne tego nie czujesz. Nie jesteś potępiona. Ani nawet Demonem. Dla tego miejsca jesteś więc niczym. Niczym, niewartym żadnej fatygi. To miejsce nie zrobi ci krzywdy. Odejdź więc… - to mówiąc Veronica dygnęła elegancko i zniknęła w ramach swego lustra. Nie było sensu jej zatrzymywać. Z pewnością by nie wróciła. 
Rozejrzałam się po polanie raz jeszcze. Znajdowałam się w dużym okręgu, stworzonym, przez identyczne drzewa. Na każdym pniu migotały ku mnie podobne wielkie lustra, w ramach ze srebra, złota lub innych metali. Nie w każdym jednak coś się odbijało. Niektóre szklane tafle były jakby mętne. Nieprzejrzyste. Nic nie było w nich widać… Podeszłam do następnego lustra, po lewej stronie.
Na początku patrzyłam na odbicie falującej trawy tuż za mną, ale wtem na powierzchni lustra pojawiła się inna twarz, o tak wielu maskach.
- Nouel…- wyszeptałam. Patrząc na jego odbicie, nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Byłam rozdarta. Pełna radości i niepokoju. Samotna z tym, co dusiłam w sobie. 
Odbicie mojego Strachu popatrzyło na mnie z ogromnym żalem i wyciągnęło ku mnie bladą dłoń. Długie palce przywarły do przezroczystej tafli lustra, jak do szyby okna. Podeszłam do niego bliżej i przyłożyłam swoją dłoń do jego. Nie czułam na skórze jednak niczego, poza gładką, zimną fakturą szkła. Było w tym coś niepokojącego, ale i dawało mi dziwne poczucie bezpieczeństwa…
- Przepraszam cię, Arleto. Byłem  zaślepiony tym, co chciałem zdobyć. Nie dbałem o to, że moje pragnienie, jest tak niewyobrażalnie surrealistyczne, iż tylko cud i niezwykła łaska mojego pana, dałyby pozwolenie na jego realizację. Byłem głupi i teraz płacę za swój egoizm twoim cierpieniem. Lepiej więc chyba będzie, jeśli mi nie wybaczysz i przeklniesz mnie na wieki… - paznokcie mojej dłoni, która przywarła do szkła, zachrobotały o jego powierzchnię.
Szczere słowa, kończące to wszystko. Te jedne jedyne prawdziwe słowa… Łzy cisnęły mi się pod powiekami, ale nie pozwoliłam ich uwolnić. Wyschły równie szybko, jak się pojawiły. 
- Powiedz mi proszę, co tak naprawdę, chciałeś zdobyć? – spytałam chrapliwym głosem.
Byłam ciekawa, co usłyszę na finał. Odbicie Nouel’a nie miało się jak wykręcić, nagle zmienić temat. Nie było już takiej potrzeby. Tu, w Tartarze, stawiałam wszystko na jedną kartę. Popatrzyłam w oczy mojego nieprawdziwego rozmówcy. Ten uśmiechał się do mnie blado, z jakimś ogromnym uczuciem, które biło od niego i przenikało nawet przez grube szkło lustra.
- Moim największym marzeniem, było zdobyć twoje serce…- powiedział cicho Nouel, patrząc na mnie z czułością, z jaką nikt nigdy na mnie nie patrzył.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie wiedziałam, czy powinnam coś mówić, a może należałoby milczeć? Stałam więc po prostu wpatrując się w niknące odbicie kogoś, kto jako demon, miał w sobie wiele z człowieka. Mój człowieczy demon-pomyślałam, patrząc jak dłoń Nouela na szkle blednie coraz bardziej. Mój dobry Strach…
Gdy szkło na powrót ukazywało jedynie zieloną trawę, usłyszałam, jak szum liści drzew, jego szept:
- A teraz, Arleto, zawalcz o siebie. O swoje życie, którego nie jest w stanie odebrać ci nawet szatan…
- A ty?- odpowiedziałam mu, zadzierając głowę wysoko, by spojrzeć w koronę drzew. 
- O mnie się nie martw, najmilsza. Jestem Ogniem. Ogień parzy każdego, jeśli czuje zagrożenie. Idź. Spójrz w siebie i znajdź stąd wyjście…  
Spójrz w siebie i znajdź stąd wyjście…  Nie miałam pojęcia, co mogą oznaczać, te słowa. Wiedziałam, jednak, że Nouela tu już niema. Szum drzew na powrót stał się podszeptywaniem zła. Rozejrzałam się naokoło, szukając jakiejkolwiek wskazówki, podpowiedzi. Przez chwilę nie widziała, nic oprócz kręgu drzew i mętnych luster, ale w pewnym momencie w jednej z dalszych zamglonych tafli coś zawirowało, zakotłowało się i szary dym rozwiał się ukazując piękne zdobioną klatkę, w której siedział malutki biały wróbelek. Podeszłam bliżej. Opalizujące piórka ptaszka, odbijały złote refleksy klatki, które tańczyły rozedrgane na srebrnej ramie lustra. Był to piękny obraz, którego uwiecznienia nie powstydziliby się najwięksi renesansowi malarze. Schyliłam się i dotknęłam cienkiego pręta klatki wróbelka. Tafla lustra zadrgała i zaczęła rozchodzić się idealnymi kręgami od miejsca mojego dotyku, aż po samą ramę, jak zmącona woda.  Nagle klatka zniknęła, a mały, biały ptaszek wyfrunął z lustra, jakby szklanej bariery w ogóle tam nie było. Gdy jednak znów dotknęłam tafli lustra, moje palce napotkały zimną, śliską fakturę szła. Wyprostowałam się i już miałam odchodzić, gdy…
- Widzę w tobie lęk, Moja Rzeczywistości. Ogromny lęk i chaos, przez który nie dostrzegasz tego, co sprawia, że jesteś tym kim jesteś. – w ramie lustra stałam ja.
Byłam jednak, jak każdy tutaj, zupełnie inna od samej siebie. Byłam piękniejsza, z wymodelowaną twarzą, z wystającymi kości policzkowymi i białymi tęczówkami oczu, które zlewały się z białkami, pozostawiając jedynie czarny punkcik źrenicy. Ubrana byłam w zwiewny błękit, jak morska nimfa greckich mitów, a włosy kłębiły się wokół mnie, rozwiewane wiatrem, świata po tamtej stronie lustra.  
- Widzę wiele miłości, która boi się tego co nieznane. Widzę też potęgę, która została uśpiona nim zdążyłaś choćby pierwszy raz mrugnąć… To coś w tobie pomału umiera. Dusi się z braku powietrza. Uratuj to nim będzie za późno… - odbicie zamilkło, czekając na to, co powiem.
- Co mam zrobić? Co mam uratować? Powiedz mi, proszę… - wyszeptałam, zaciskając palce na srebrnych zdobieniach. Ona musiała mi powiedzieć. Ja musiałam sobie powiedzieć! Bo jeśli nawet ja zawiodę, to co wtedy…?
- Po prostu udowodnij, że nie należysz do tego miejsca. Smok zawsze dławi się mieczem rycerza. Więc i ty użyj swej broni. – odpowiedziało lustro z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Sama musiałam dość do rozwiązania.
- A co jest moim mieczem?- zadałam jedno pytanie, aby odejść.
- Niewinność.-padła odpowiedź. Odległy szept. Cień słów. 
Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech, jakbym przygotowywała się do nurkowania w ciemną otchłań oceanu. Przygryzłam wargę i nie wierząc, że robię, to co zamierzam zrobić, postawiłam niepewny krok do przodku. Tym razem nie napotkałam śliskiej przeszkody. Zrobiłam kolejny krok w odmęt lustra. W głowie wciąż kołatały mi się słowa samej siebie: Niewinność. Niewinność. Niewinność.
-Jestem NIEWINNA!- wrzasnęłam z całych sił. 

             http://static.tumblr.com/d0b388f71054193de5402375f0a9b99d/9bnevoz/67Kn63js3/tumblr_static_53b02xqofosogc0sccw8s0wgw.gif

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Epilog

Tytanidy Światła i Ciemności

GDZIE WRÓBLE?