Zaufanie



- Ej, co jest? Skup się!- krzyknął poirytowany Mateo.
Od jakiegoś czasu dostawałam same baty. Pozwalałam, by Mateo wyżywał się na mnie. W ogóle nie próbowałam odeprzeć jego bolesnych ataków. Nie robiłam zupełnie nic. Byłam cała mokra i zziębnięta, ale nie byłam w stanie, choćby podnieść oczu na mojego trenera. Każde przelotne nawet spojrzenie, jego ciemnych, brązowych oczu, sprawiało, że czułam się niepewnie. Moje myśli kłębiły się w głowie. Ciążyły na barkach. Odbierały mi świadomość.
Jaki on naprawdę jest? Jaki był? Mateo, jakiego znałam, jaki stał przede mną, w tej sali i zalewał mnie kolejnymi falami wody, był arogancki, złośliwy, opryskliwy, tajemniczy, gburliwy i z pewnością najmniej delikatny i uczuciowy, jak to tylko można było sobie wyobrazić. Jednak legenda wspominała o zupełnie innym Mateo… Tamten był wesoły, pogodny, otwarty na świat i ludzi. Był w stanie pokochać kogoś, tak mocno, że zrobiłby dla tej osoby wszystko…
- Wstawaj! No, walcz!
Nie. Nie dam rady.
- Chcesz być słaba? Chcesz ofiarować się Świętemu Obliczu, na złotej tacy? Naprawdę o to ci chodzi? By przegrać i oddać siebie bez słowa sprzeciwu?!
Nie. Nie. Nie. Dlaczego mi to robisz? Zostaw mnie.
- Coś cię gnębi. Przeszkadza ci… Za dużo myślisz. Daj temu odejść…
                Tak jak ty dałeś jej odejść? Myślisz jeszcze o niej? Wspominasz czasami jej uśmiech? Rysy jej twarzy? Brzmienie jej głosu..?
                - To nie ma sensu! Ty nawet nie chcesz spróbować! Jesteś beznadziejna…
Mateo stanął przede mną. Leżąc na podłodze, widziałam jego buty zaraz koło mojej twarzy. Kolejny ruch. Zamknęłam oczy, sądząc, że zaraz dostanę kolejny precyzyjny cios. Naprężyłam mięśnie, ale… nic się nie stało. Czekałam w ciemnościach. Nic. Nic. Nic. Zdziwiona otworzyłam oczy. Mateo siedział w kałuży tuż przy mojej  lewej ręce. Po raz pierwszy tego dnia spojrzałam w jego brązowe oczy. Czaił się w nich dziwny niepokój, który nie miał nic wspólnego ze współczuciem lub troską. Był to niepokój zrodzony przez strach.
- O czym rozmawiałaś z Yin?- spytał nagle.
Nie odrywając wzroku od chłopaka, podniosłam się na łokciach i usiadłam w bezpiecznej odległości. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem z zaciętymi minami. Żadne z nas nie mrugnęło.
- Chyba nie powinno cię to interesować. – odpowiedziałam z nieskrywaną niechęcią.
- Ale interesuje.
- No to mamy problem.
- Najwyraźniej.
Na tym nasza krótka wymiana zdań się skończyła. Mateo zerwał się na równe nogi i opuścił salę, prawie biegnąc. A niech sobie idzie! Proszę go bardzo! Najlepiej niech nie wraca. Miałam go serdecznie dość!
- Arleta, co ty zrobiłaś biednemu, staremu Mateo, że wyleciał stąd, z rządzą mordu, wypisaną na twarzy? – spytał nagle wesoły, beztroski głos.
Spojrzałam w stronę, z której dobiegał. Szedł ku mnie nie kto inny jak Willy. Był jak zawsze szeroko uśmiechnięty, a ręce, zwisały mu luźno po bokach, jakby zapomniał, że je posiada. Podszedł do mnie i wyciągał dłoń, proponując pomoc. Przyjęłam ją i już po chwili stałam wyprostowana. Może i na to nie wyglądał, ale William był całkiem silny.
- Coś mi się zdaje, że ja i Mateo się nie polubimy.- stwierdziłam, wzruszając ramionami, żeby pokazać, że ani trochę nie zależy mi na sympatii tego agresywnego pajaca. 
- E, tam. Przesadzasz.- stwierdził chłopak, zakładając mi swoją rękę na kark.- Ale gdyby nawet tak było, choć na pewno nie będzie, to oświadczam ci, że ja jestem i będę twoim przyjacielem, choćby nie wiem co.  Na dobre i złe i na to średnie, co kobiety nazywają wahaniem nastrojów… - stwierdził po prostu, jak prawdziwy przyjaciel z krwi i kości.
Uśmiechnęłam się do niego szczerze, a on jak zawsze odwzajemnił go, jeszcze bardziej wyszczerzając zęby. Ruszyliśmy. Tak po prostu – przed siebie. Willy cały czas mówił, choć o niczym szczególnym. Momentami wcale go nie słuchałam i byłam pewna, że on sam też siebie nie słucha…
I tak doszliśmy spacerem pod drzwi mojej równolegle-rzeczywistej sypialni. Przystanęliśmy tuż przy wejściu, a Willy szturchnął mnie lekko w ramię.
- Idź, prześpij się. Wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci. Wiesz, to że jesteś sławną Hybrydą Lodu nie oznacza, że możesz mniej spać niż dotychczas… Także lulu. – powiedział mój przyjaciel i mrugnął do mnie na pożegnanie. Ziewnęłam. Prawdę mówiąc, rzeczywiście byłam zmęczona. Marzyłam tylko o tym, by zakopać się pościeli mojego łóżka, nawet jeśli to, nie do końca istniało naprawdę.
- No dobrze. Dobranoc, Willy.
-Branoc, Arleta.
William obrócił się wolno na pięcie i odszedł, nie oglądając się za siebie, więcej niż osiem razy, by do mnie pomachać. W końcu zniknął na końcu ciemnego korytarza, a mi nie pozostało nic innego, jak tylko wejść do swojego pokoju. Chwyciłam za klamkę, która spokojnie falowała, jak fatamorgana na pustyni. Pomału przyzwyczaiłam się do tego, że jestem w Równoległej Rzeczywistości, a nie w rzeczywistości i wszystko tu jest nieco rozwiane, jak wizja lub odległe wspomnienie. 
Weszłam do środka, zamykając za sobą kłębiące się w powietrzu drzwi. Spojrzałam na sypialnię i westchnęłam. Była taka wyblakła. Nijaka. Niby ciemna, ale jakby jasna. Niby jasna, ale jakby ciemna… Sama nie wiedziałam ile czasu już tu spędziłam. Dzień? Dwa? Może tydzień? Wszystko mi się myliło. Równoległa Rzeczywistość bowiem miała pewien defekt. W odróżnieniu od prawdziwego świata, tutaj na próżno było szukać jakiegokolwiek zegara, kalendarza, ba! nikt nie znalazłby tu choćby starego dziennika. Będąc tutaj spałam, kiedy byłam zmęczona, jadłam kiedy byłam głodna. Łazienki też były do mojej dyspozycji… Jednak oprócz mnie, wszyscy moi towarzysze, których było tu raptem trzy osoby, zdawali się pozbawieni jakichkolwiek człowieczych zachowań i potrzeb. No, może oprócz Willa, który lubił wylegiwać się na tapczanie w biblioteczce Alice, ale to raczej się nie liczyło, bo odkąd Mateo zaczął uczyć mnie także powietrza, a co za tym idzie i lodu, Willy nie miał za wiele do roboty. Od opowieści o losach Mateo, bardzo rzadko widziałam też Yin. Czasami tylko przychodziła popatrzeć jak ćwiczę, ale poza tym nie miałam zielonego pojęcia, gdzie jest i co robi. Nie powiem, było to trochę irytujące. Dopiero teraz doceniłam wyższość małych domów, nad olbrzymimi willami. Gdyby moja Równoległa Rzeczywistość trafiła na mały domek drwala, gdzieś w środku głuszy, przynajmniej siedzielibyśmy wszyscy w jednym miejscu, a tak… 
Podeszłam do okna, by zasłonić szarawe kotary. W pokoju nie było specjalnie jasno, ale nie byłam w stanie wyzbyć się swoich przyzwyczajeń. Jak można nagle przestać robić coś, co powtarzało się dzień w dzień przez  dobrych parę lat? Chwyciłam za ciężki materiał i zamarłam…
Coś było nie tak. Okno zaszło śnieżnobiałą mgłą, która rozprzestrzeniała się i osiadała na szkle, tak gęsto, że nic nie było widać. Drgnęłam. Coś było naprawdę nie tak… Równoległa Rzeczywistość, nie mogła, od tak się zmieniać. Tylko ja, jako swego rodzaju właścicielka tej rzeczywistości,  mogłam coś zrobić, by ją zmienić a byłam pewna, że nie ruszyłam choćby palcem… Co się działo?
Nagle w całym pokoju rozbrzmiał dziwny piskliwy dźwięk. Stłumiłam pierwszy odruch ucieczki i spojrzałam uważniej w okno. Na szybie lśniło przejrzyście pięć nierównych linii, które wydłużały się ku parapetowi. Coś w ich kształcie przypominało mi rysy na ścianie… Zrobiłam jeden rozchwiany krok w tył. Tylko na tyle było mnie wtedy stać. W reku wciąż trzymałam zasłonę, choć nie byłam świadoma siły, z jaką zaciskam palce na materiale. Nagle smugi zatrzymały się. Każda była innej długości. Piskliwy dźwięk na szkle także ustał.
Pomału, jakby nieśmiało na szybie rozbłysło nieco migotliwe odbicie drobnej dłoni, która niebezpiecznie kontrastowała z mgłą. Odbita dłoń, łączyła się z pięcioma smugami, jakby ktoś niewidzialny, ktoś po drugiej stronie okna, przejechał ręką po szklanej powierzchni. Potem z mgły wyłoniła się, tak dobrze mi znana, twarz mojej przyrodniej siostry Odett. Niemożliwe… 
Odett nie uśmiechała się. Jej oblicze było spochmurniałe i zastygłe w wyrazie mściwej satysfakcji i mrocznego triumfu. Przeraziłam się. To nie mogła być moja siostra. Jej prawdziwa twarz nigdy nie znała takiej krzywej linii pogardy lub rządzy krwi. Dziewczyna za szybą poruszyła się i przyłożyła swoją dłoń w zamglone odbicie. Połączenie było idealne i gdy tylko jej wszystkie pięć palców, opadły na swoje miejsca, całą sypialnią poruszył nagły wstrząs, a szyba wokół dłoni dziewczyny zaczęła pękać z przeraźliwym zgrzytem.
                Wtedy się opamiętałam. Puściłam kotarę, nie zważając na ból w skostniałych palcach. Gdy biegłam, potykając się co chwilę na nieistniejących przedmiotach, usłyszałam, za plecami trzask, naglący mnie do szybszej ucieczki. Ucieczka. Wieczna uciekinierka! Rozbrzmiał mi w głowie głos Mateo, tak żywy, jakby chłopak kpił ze mnie, stojąc tuż obok. Słaba jak dziecko! Bezbronna. Ofiara własnego losu. Dość! Zacisnęłam mocniej zęby i przecięłam, jak błyskawica kolejny korytarz.  Czułam jak rozgrzeją mi się mięśnie, a adrenalina dostaje się do mojej krwi z nagłym uderzeniem serca. 
                Za sobą usłyszałam ogłuszający brzęk, jakby właśnie z pół tuzina ludzi, wpadło w szybę, w pełnym biegu, roztrzaskując ją w drobny mak. Szybciej. Szybciej. Muszę biec szybciej. Kolejny łoskot, tym razem bardziej drewniany i miększy. Zbliżają się… Odsuń od siebie myśli. Daj temu odejść… Kolejne słowa Matea. Cichsze. Łagodniejsze. Uspakajające.
Na chwilę straciłam słuch. Biegłam, choć nie dochodziły mnie żadne odgłosy. Rytm moich stóp na podłodze, mój szybki oddech ich pogoń, rycie pazurami o ściany, rozbijanie kolejnych ścian. Cisza. Byłam tylko ja i moje głuche myśli. Odsuń od siebie myśli. Daj temu odejść. Odejść… Jeśli mi to nie pomoże i zginę, zabiję cię Mateo. –pomyślałam gorączkowo. - Zabiję cię, choćbym miała wstać z grobu.
                Zacisnęłam dłonie w pięści i z narastającym zmęczeniem odbiłam się kolejny raz od podłoża. Odgłosy za mną wróciły, ale dziwnie zniekształcone i tak nierzeczywiste, jakby ktoś puścił od tyłu stare, przedwojenne nagranie. Nie bałam się już. Tylko biegłam. Minęłam kolejny róg korytarz. Nagle zderzyłam się z czymś twardym i rozpędzonym, równie bardzo jak ja. Odbiłam się i runęłam w tył, całkowicie zdezorientowana. Mimo szoku, nim jeszcze opadłam na ziemię, naprężyłam mięśnie i stanęłam na nogi, gotowa do dalszej ucieczki. Całkiem zapomniałam, dlaczego tak właściwie przerwałam mój sprint. Byłam jak oderwana od rzeczywistości, do której w nieco brutalny sposób, przywrócił mnie Mateo, we własnej osobie. Złapał mnie za nadgarstki i przytrzymał, tak długo, dopóki nie skupiłam na nim wystarczająco przytomnego wzroku.  Dopiero wtedy krzyknął, bo nagle zerwał się ogłuszający wiatr, który hulał wokół nas, wydymając nasze ubrania:
- Zabieram cię stąd!
- Dokąd?! – spytałam, choć mój głos zginął w narastającej wichurze. Mateo nie odpowiedział, tylko pociągnął mnie za sobą, przez kolejny korytarz.
Biegliśmy dalej ramię w ramie, zapominając o kłótniach i wzajemnej niechęci. Trzymałam go mocno za rękę, a on nie z mniejszą siłą, zaciskał palce na mojej dłoni. Ta bliskość, nie przeszkadzała żadnemu z nas. 
Coś zachrobotało przed nami złowrogo. Nim zdążyliśmy się zatrzymać, drewniana podłoga rozwarła się i zdeformowała tak, że moje stopy zapadły się w nią aż po kolana. Mateo mnie nie puścił, nawet w tedy gdy upadałam. Szybko wydostał mnie z pułapki i pociągnął dalej. Uciekinierzy… Ja i on. Ja z wyboru, a on…?
Byliśmy już przy marmurowych, szerokich schodach, zaraz przy holu. Już nie daleko…. Nie daleko… Nagle poczułam kolejny wstrząs i silne ramię, przyciskające mnie z całej siły do zimnej podłogi. Zalał mnie ból, gdy uderzyłam mocno głową o kamień. Nie było jednak czasu na rozczulanie nad sobą, bo oto zobaczyłam lecący nad sobą ogromny filar. Ten sam, o który opierałam się tak dawno temu, w noc swoich osiemnastych urodzin, gdy obserwowałam niejakiego Yves’a Berie, dziedzica angielskiej fortuny. Kamienie fruwały nad nami, a do naszych oczu cisnął się, wirujący wokół pył. W pewnym momencie reszta balustrady, tuż koło nas, oderwała się od ziemi i przeleciała na drugi koniec korytarza, rozbijając pół ściany i niszcząc kilka obrazów.
Mateo pociągnął mnie w górę. Teraz staliśmy, zaraz przy dużej wyrwie po filarze i barierce. Daleko w dole majaczyła jasna marmurowa posadzka, zawalona kawałkami gruzu. Stanęliśmy ręka w rękę, wpatrując się w siebie, wśród istnego chaosu i zniszczenia. Chłopak zbliżył się do mnie jeszcze bardziej. Teraz czułam ciepło jego rozgrzanego, przez wysiłek ciała. Słyszałam, jego przyspieszony oddech.
- Ufasz mi? –spytał zaskakująco cicho, ale jego szept zabrzmiał w moich uszach jak najgłośniejszy krzyk.
Popatrzyłam mu prosto w oczy. Nie czaił się w nich ani gniew, ani nienawiść, ani arogancja. Spojrzałam na jego palce zaciśnięte na mojej dłoni. Przełknęłam ślinę, gdy w moich włosach zatańczył nagły podmuch wiatru.
- Ufam.
Mateo wzmógł uścisk, gdy skoczyliśmy razem w dół, ku marmurowej podłodze.
                          

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Epilog

Tytanidy Światła i Ciemności

GDZIE WRÓBLE?