Wybawienie
Leżałam niespokojnie, słuchając
przytłumionych odgłosów domu. Skrzypienie podłogi, woda, spływająca w dół
rurami, cichy, spokojny oddech mojej siostry w pokoju obok. Przez te jasne,
drewniane ściany, słychać było wszystko. Równie dobrze mogłoby ich nie być.
Przynajmniej widziałabym więcej. Wiedziałabym wtedy skąd nadejdzie atak. Na
razie jedynie czekałam.
Moje wyostrzone, przez ciemność
zmysły, wyłapywały najmniejsze drgnięcie powietrza, w moim pobliżu. Najmniejszy szelest liści za oknem. Wciąż
miałam gęsią skórkę, choć nie było mi zimno. W otaczającym mnie mroku czułam
się ślepa. Bezradna. Słaba. Przełknęłam ślinę. Nikt nie może mi pomóc. Nikt…
Wiedziałam…
Ta szrama nad moim łóżkiem pojawiła się w doskonałym momencie. Veronica
pozwoliła odkryć ją Celii akurat wtedy,
gdy już miałam wyjawić wszystko swojej siostrze. Gdy byłam gotowa zwierzyć jej
się ze wszystkich koszmarów ostatnich dni. Gdy byłam gotowa ujawnić Święte
Obliczę... Wiedziałam, że moja prześladowczyni już mnie znalazła i tylko czeka,
czai się gdzieś w ciemnościach, jak czarna pantera o morderczym spojrzeniu, by
wyczuć ten idealny moment, aby w końcu zaatakować i nie pozostawić we mnie ani
kropli ciepłej krwi.
Nagle
coś dziwnie zabrzęczało. Jak srebrne dzwonki, na lekkim ciepłym wietrze, na
prerii. Do moich nozdrzy wpadł lekki, słomiany zapach łąki i kwiatów oraz
delikatnego, słonecznego deszczu. Wszystkie odgłosy śpiącego domu ucichły, a ja
słyszałam tylko szum fal uderzających o wysokie klify i skrzek mew.
Nierzeczywiste senne marzenia. Zasnęłam-
pomyślałam. Nie chciałam się budzić. Nie chciałam wracać, do rzeczywistości
strachu i samotnego oczekiwania na nieuniknione. Fale milkną i słyszę czyjś
głos. Spokojny, miękki i tak nikły i uciekający, że ledwo mogę zrozumieć słowa,
ginące nim naprawdę zdążą rozbrzmieć w moich uszach:
A gdy skoczysz z
klifu,
Czy pofruniesz?
A gdy zanurzysz się w
mętnej wodzie,
Czy zaśpiewasz?
Przechodząc przez
czeluści Demonów,
Czy spotkasz tam
Anioła?
Wyjdź, mi na
spotkanie.
Chodź, podaj mi rękę,
By nie przegrać.
Nie stracić.
Cały pokój zaczął się ruszać.
Skręcać. Rozciągać i wirować. Nic nie miało swojego kształtu i faktury. Wszystko, co widziałam, było jak rozlana
farba, przez nieuważnego malarza. Moje
zmysły oszalały. Miękkie łóżko stało się cienkie jak kartka papieru i twarde,
jak skała. Szafa, w rogu pokoju, zaokrągliła się dziwacznie i zaczęła parować,
unosząc się jak mgła, obrazy na ścianach zatańczyły szalony taniec, by zaraz
zwinąć się jak wąż, który zrzuca skórę.
Coś zachrobotało, nad moją głową.
Raz. Drugi. Powietrze nagle zmętniało i zaskrzyło się groźnie. Nagły,
przeciągły pisk. Nieludzki wrzask, jak pękające szyby. Wrzask wściekłości i
niedowierzania. Zacisnęłam powieki i
chwyciłam się dłońmi za głowę, zakrywając uszy, w których pulsowało echo tego
koszmarnego głosu. Wtem poczułam się, jakbym leciała. Jakbym unosiła się nad
ziemią. Jakbym była lekka jak płatek śniegu, wirujący w chłodny dzień. Przerażona, instynktownie otworzyłam oczy i
odjęłam palce od uszu. Cisza. Znajoma cisza, która nigdy nie przynosi ukojenia.
Jedynie strach, rozszerzone źrenice i rozszalałe, niespokojne serce. Przez
chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem i czy tam, gdzie jestem, naprawdę mogłabym
być.
Nie siedziałam już na łóżku, ale
na płaskiej, gładkiej powierzchni… sufitu. W dole, pode mną widziałam całą
swoją sypialnie, skąpaną w tajemniczym mroku, zakrytych kotar okna. Jeszcze nigdy nie patrzyłam z takiej
perspektywy, na żadne pomieszczenie. Nie byłam nachylona nad pokojem, ale też
nie zwisałam głową w dół. Czułam się, jakbym była w jakiejś zakrzywionej
rzeczywistości, gdzie nie ma perspektywy i kąta. Siedziałam przez chwilę
rozglądając się, słuchając jedynie swojego niespokojnego oddechu i czując
pulsowanie krwi w koniuszkach palców dłoni. Czekałam. Cóż innego mogłabym
zrobić?
- No dalej, skończmy już to….
Proszę.- wyszeptałam, gdy minuty płynęły bezczynnie, a ja zaczęłam drżeć.
– Po co tak zwlekać…. No, zabij
mnie!- wrzasnęłam nerwowo w ciemną przestań.
A gdy skoczysz z
klifu,
Czy pofruniesz?
Zaśpiewał odległy głos, dzwoniąc
srebrnymi dzwonkami.
Poczułam, że spadam. Jakby nagle
wróciła grawitacja. Spadałam i spadałam, czując nieprzyjemny ucisk w brzuchu.
Młóciłam bezradnie rękami powietrze, nie wydając z siebie żadnego dźwięku,
jakby coś odebrało mi głos i zamknęło w srebrnej szkatułce. Wciąż spadałam,
choć już dawno powinnam poczuć między łopatkami siłę upadku. Straciłam rachubę
czasu. Po prostu leciałam bezwładnie, wyciągając ręce, tam, skąd przybyłam.
A gdy zanurzysz się w mętnej wodzie,
Czy zaśpiewasz?
Słowa stały się wyraźniejsze, jakby ten kto je śpiewał
zbliżał się.
Nagle oddech mi się urwał. Do
ust, oczu i nosa wdarła się brudna woda. Poczułam, jak moje płuca płoną, gdy dostaje
się do nich woda. Wierzgałam i wiłam się w mackach jeziora swoich własnych łez.
Po chwili jednak opadłam z sił. Strach mnie sparaliżował i odebrał chęć
przetrwania. Życie ulatywało ze mnie, jak z balonika. Szłam na dno. Coraz
głębiej i głębiej. Zamknęłam oczy i wiedziałam , że zaraz wszystko odejdzie. Poddałam
się zimnym falom wody, które bawiły się moimi włosami i nocną koszulą,
wydymając ją i splątując. Opadałam. Wolniutko i łagodnie. Bez tchu. Bez bicia
serca. Spokojnie. Z zamkniętymi oczami.
Przechodząc przez
czeluści Demonów,
Czy spotkasz tam
Anioła?
Zbliża się. Jego głos jest coraz wyraźniejszy.
Wrzask tysięcy gardeł przywrócił
mnie do życia. Czułam się jak wybudzano z długoletniej śpiączki. Nie
wiedziałam, co się dzieje, a ich krzyki trwały i trwały. Ci, którzy krzyczeli
nie muszą zaczerpywać tchu. Nie potrzebują powietrza. Otworzyłam oczy. Wokół
mnie kłębił się dym i płonią srebrny, metaliczny ogień, tak niepodobny do tego
ziemskiego. Ten podziemny lizał moje nogi, jak klinga miecza, zostawiając
krwiste, długie rany. Mimo tego nie czułam bólu. Jestem żywa. Nieosądzona. Ten
ogień nie ma do mnie prawa. Dziś musi on odejść. Znów zapada ciemność, otulając
mnie swoim aksamitem.
Chodź, podaj mi rękę,
By nie przegrać.
Nie stracić.
Śpiewający jest tuż koło mnie.
Gdybym wyciągnęła rękę, dotknęłabym jego dłoni…
Nagle mrok jaśnieje. Staje się
coraz bielszy i bielszy, aż muszę przysłonić dłonią oczy, by nie oślepnąć.
Owiewa mnie przyjemny chłód. Czuję miękkość pod stopami, jakbym stała na
młodej, wiosennej trawie.
-Arleto?- słyszę kobiecy,
dźwięczny głos, który ma w sobie taką moc, że podniosłam głowę, by ujrzeć jej
twarz.
Była wysoka i trzymała się
dumnie. Miała rozświetloną, nieludzko białą twarz, porcelanowej lalki. Lśniące, hebanowe włosy upięła ciasno złotą,
misternie rzeźbioną klamrą zapomnianego cesarstwa. Miała bezbarwne oczy, bez
źrenic. Jej spojrzenie było czymś więcej niż tylko jednym z człowieczych kolorów
i odbitym światłem. Ubrana była z srebrną, lejącą się szatę, z długimi,
rozszerzającymi się ku dołowi rękawami, które zakrywały jej dłonie. Na jej biodrach spoczywał drobny,
złoty łańcuszek z przypiętym do niego cudownym metalowym wachlarzem, z wrytymi
na boku chińskimi znakami.
Patrzyłam na nią z zapartym
tchem. Kogoś mi przypominała, choć nie wiedziałam wtedy kogo takiego. Wiedziałam też, że w jej towarzystwie jestem
bezpieczna. Czułam jak strach odlatuje ode mnie i pozostaje jedynie ulga.
Kobieta przede mną wyciągnęła ku mnie rękę, odsłaniając białą dłoń o długich
paznokciach i dziwnym, zielonym tatuażu na wierzchu.
- Arleto, chwyć mnie za rękę. –
powiedziała spokojnie, nienaturalnie idealnym głosem. Popatrzyłam na jej dłoń,
jak na kusząco niemożliwą obietnicę. Co będzie, gdy chwycę jej dłoń? – Jesteś
już bezpieczna. Oni nie mogą tu wejść.- odpowiedziała, na moje niewypowiedziane
pytanie.
Oni nie mogą tu wejść. Serce zabiło mi mocniej. Zacisnęłam palce na
wyciągniętej, wytatuowanej dłoni. Zamknęłam oczy, by zostawić za sobą obawy i
lęk. Nie chciałam więcej myśleć o tym, co było i o tym, co mnie czeka, gdy
otworzę oczy. Chciałam jedynie, aby nadeszło
moje wybawienie.
Komentarze
Prześlij komentarz