Błędy Wszechświata
KLIK- MUZYKA DO ROZDZIAŁU
Uklękłam w zupełnej pustce. Moje
ruchy były wolne i uważne. Nie spieszyłam się na spotkanie końca. Bo koniec
tego wszystkiego musiał kiedyś nadejść. Musiał stanąć przede mną twarzą w
twarz. Ja jednak nie byłam jeszcze gotowa na to spotkanie. Najpierw należało
załatwić coś jeszcze…
Wzięłam głęboki, wywarzony
oddech, żeby moje serce mogło zwolnić swój morderczy bieg donikąd. Chciałam, by
odpoczęło, zanim… Oparłam dłonie na niewidocznej podłodze i zaczęłam pomału,
pomalutku zaciskać palce. A później coś we mnie pękło. Pękło na pół, jak stłuczona
szkatułka, z której wysypał się naszyjnik pereł. Poczułam się lżejsza, jakby z moich
barków został zdjęty ogromny ciężar i teraz mogłam, po raz pierwszy w życiu
wyprostować się tak naprawdę. Nie chyląc czoła przed nikim. Chrobot, który
nastąpił przypominał łamiący się lód. Owiał mnie dziwny, nieoczekiwany chłód,
który w jednej chwili po prostu zniknął. Na jego miejsce wstąpił ogień.
Widziałam go. Czułam go. Wiedziałam jednak, że nic mi nie zrobi. Teraz, gdy
Strach zniknął, krwista pomarańcz przede mną, nie budziła we mnie tak
paraliżującego strachu, jak przedtem. Widziałam w nim już jedynie jeden z
żywiołów, ten który daje ciepło i światło.
Nagle ogarnął mnie gniew.
Potężny, jak fale oceanu, uderzające zaciekle o klif. Odebrali mi wszystko! I
teraz, dopiero teraz, mogłam poczuć się wolna sama ze sobą. Nie chciałam
krzyczeć lecz krzyczałam. Nie chciałam płakać lecz płakałam. Zacisnęłam dłonie
w pięści, a wokół mnie zerwał się wiatr, dusząc niewidzianą ręką ogień. Wstałam,
a gwałtowna ulewa zatoczyła wokół mnie krąg, zatapiając wszystko, a mnie
omijając szerokim łukiem. I świst. Ostry wybuch. Jak rozpryśnięte szkło, w
zetknięciu z pociskiem pistoletu. A potem… wiosna.
Świeży powiew, który nie miał nic
wspólnego z moją dopiero co uwolnioną mocą. Zamrugałam. Zobaczyłam słonce.
Prawdziwe, złociste słońce, na lekko zachmurzonym, ale łagodnym niebie.
Dostrzegłam wiele dużych drzew. Wiele wiekowych dębów. Wszystkie zwyczajne,
pozbawione luster o fałszywych odbiciach, w swoich pniach. I ruinę. Ciemną,
spaloną ruinę domu, którego dach zapadł się w sobie, cały zzieleniały od
rosnącego na nim mchu. Budynek patrzył na mnie oczami stopionych szyb, zza
zarośniętego podwórka i krzaków oraz bluszczu, którego nasiona przywiał wiatr
długo po tym, jak wszystkich mieszkańców tego domu strawił ogień. No, prawie
wszystkich.
Zaczęłam przedzierać się w stronę
mojego rodzinnego domu a raczej tego co
z niego jeszcze pozostało. Zadbana okolica, jaką pamiętam z dzieciństwa
zmieniła się nie do poznania. Oprócz mnie nie było tu nikogo. Zarośnięta
gęstwina trzymetrowego żywopłotu odgradzała mnie od reszty prawdziwego,
ludzkiego świata.
Stanęłam na poszczerbionym
kamieniu, który kiedyś był zadbanym gankiem. Nie wiedziałam po co to robię. To
był impuls, coś co pchnęło mnie przed siebie, sprawiając, że uważnie
przestąpiłam krzywy próg. Wnętrze domu zmieniło się bezpowrotnie w stertę spalonych,
poczerniałych mebli i dywanów i innych przedmiotów, które kiedyś zajmowały
swoje ściśle wyznaczone miejsca na półkach, czy w szafkach. Przełknęłam ślinę,
a przed moimi oczami na krótką chwilę znów pojawił się obraz mojego dawnego
domu, gdy jeszcze wszystko było w porządku. Ruszyłam wolno korytarzem, uważając
na każde skrzypnięcie tego, co pozostało z podłogi. Stanęłam w salonie, z
którego pozostała jedynie kupka materiału po sofie i stopiona forma tego, co
kiedyś było telewizorem i wieżą stereo. Odwróciłam się i poszłam dalej
korytarzem ku schodom. Tak naprawdę to już nie były schody, ale betonowe bloki,
na których nie było ani jednego spróchniałego panelu. Wypuściłam powietrze
nosem, żeby się uspokoić i ruszyłam pewnym krokiem na spotkanie z przeszłością.
Choć minęło tyle czasu, a z domu
pozostała tylko zarośnięta ruina, wciąż pamiętałam gdzie było jakie
pomieszczenie. Gdy stanęłam na szczycie schodów, zobaczyłam jedynie sypiące się
belki i walące się ściany. Zrobiłam uważny krok do przodu. Cały dom jakby
zachwiał się w posadach, przypominając mi, że może w każdej chwili się zawalić.
Nie mogłam jednak zrezygnować. To co mnie tutaj przyprowadziło było coraz
bliżej i bliżej. Czułam to. Czułam jak się niecierpliwi i mnie ponagla. Powoli,
idąc tuż przy ścianie zbliżałam się do miejsca, w którym niegdyś mieściła się
moja sypialnia. Nim minęłam spalony próg, przystanęłam na chwilę. Dlaczego tu
trafiłam? Dlaczego tu, a nie do Francji, do Odett i Alice? Dlaczego jestem
sama? Nikt mnie nie goi, nie atakuje? W mojej głowie kotłowało się wiele myśli,
ale teraz było inaczej. Wcześniej wątpliwości zagłuszały mnie, paraliżowały.
Paraliżowały Strachem… Teraz czułam jedynie ucisk w żołądku i coś takiego, co
nie pozwalało mi się bać aż tak bardzo, jak do tego przywykłam. Miałam
wrażenie, że dotąd byłam chorym z kroplówką, dla którego w końcu nadszedł dzień
by wyjść ze szpitala. To było niesamowite uczucie.
Przekroczyłam próg i stanęłam w
pokoju, w którym mieszkałam, gdy jeszcze uważałam siebie za kogoś w rodzaju
człowieka. Także i tutaj ogień odcisną swoje piętno. Podpisał się pod swoim
dziełem na koniec. Na finał, gdy ja nie mogłam już patrzeć, ogłuszona jego
rykiem i oślepiona jego blaskiem. Bezwiednie potarłam kciukiem poparzony lewy
obojczyk. Popatrzyłam wokoło. W jednym kacie stał szkielet mojego starego
łóżka. Po niebieskiej, spranej pościeli nie pozostało już nawet wspomnienie. W
wysokiej szafce, załamały się wszystkie półki, a książki które tyle razy
darowały mi nowe światy, skoczyły w płomienie niczym samobójcy. Mój wzrok padł
na niewielkie biurko przy oknie. Tam, gdzie stał fotel o połamanej konstrukcji. Odrabiałam przy
nim lekcje, nawet te z matematyki. Wtedy jeszcze chodziłam do normalnej szkoły.
Miałam normalnych znajomych. Ciekawe, czy gdybym ich teraz spotkała, poznałabym
ich, a oni mnie? Nie, nie sądzę. Z pewnością minęlibyśmy się na ulicy i nawet
na siebie nie spojrzeli. Westchnęłam.
Zaczęłam iść ku biurku,
balansując na połamanych meblach i resztkach belki, która nie wytrzymała
ciążącej na niej presji ratowania sufitu. Nagle coś zachrobotało pod podeszwami
moich butów. Było to inny chrobot, niż to monotonne, suche skrzypienie, które
mi tu towarzyszyło. Nie, to było coś zupełnie innego. Schyliłam się i spomiędzy
spalonych zgliszczy, wyciągnęłam metalową ramkę z rozbitą szybką. Przetarłam
szkło i oto moim oczom ukazała się moja rodzina. Uśmiechali się. Wszyscy. Mama
i tata, przytuleni do siebie. Może siedemnastoletnia Flora i ja, chuda
czternastolatka. Wszyscy uśmiechali się do aparatu. Nawet ja! Nie pamiętałam
kiedy to zdjęcie zostało zrobione, ale naprawdę musiało to być wieki temu.
Kiedy ostatni raz się uśmiechałam? No, kiedy?
Zdziwiłam się. Jak to możliwe, że
z całego domu ocalało tylko to zdjęcie? To nie mógł być przypadek. Od jakiegoś
czasu, po prostu nie wierzyłam w przypadki. Zaczęłam obracać metalową ramkę
między palcami, doszukując się w jej kształcie i rysach twarzy moich bliskich jakiegoś
znaku. Czegokolwiek. Jednak nadaremnie.
- O co chodzi? Proszę, pomóżcie
mi.- wyszeptałam w uwiecznione na papierze twarze mojej rodziny. Nagle miałam
wrażenie, że dostrzegłam niebieski błysk w spojrzeniu roześmianej mamy.
I wtedy to dostrzegłam. Zmięty,
pożółkły róg kartki papieru, który wystawał zza przekrzywionej w ramce
fotografii. Serce zaczęło mi bić szybciej. Drżącymi z przejęcia palcami
otworzyłam z tyłu ramkę, wyciągnęłam zdjęcie i wyłuskałam złożoną na cztery
kartkę, wyrwaną zapewne z jakiegoś zeszytu. Z rozszerzonymi oczami rozłożyłam
kartkę. Nim jeszcze zaczęłam czytać, rozpoznałam pismo mamy. Trochę krzywe i
rozmazane. Pisane pośpiesznie:
Arleto, jeśli to czytasz, to wiedz, że razem z tatą bardzo cię kochamy.
Zrobiliśmy wszystko, co tylko mogliśmy, by cię od tego uratować. Jeśli nie
żyjemy, to znaczy, że niestety udało nam się tylko w połowie. Wybacz nam. Flora
na pewno dzielnie o ciebie walczyła. Wiedz, że chroniąc ciebie, dokonaliśmy
niewyobrażalnie ciężkiego wyboru. Flora także jest naszą córką, a ty jesteś jej
małą siostrzyczką, dlatego jeśli tylko masz siłę, a twój Strach już cię
opuścił, to prosimy cię, jako twoi i Flory rodzice, URATUJ JĄ. Wiem, że
dokonasz właściwego i odważnego wyboru. Jesteś kimś wyjątkowym i wiesz o tym,
dlatego uwierz w swoją moc i nie bój się walczyć. Bo bez walki nikt nic jeszcze
nie osiągnął. A ja i tata w ciebie wierzymy. Wierzyliśmy wtedy. Wierzymy teraz.
I będziemy wierzyć w ciebie aż do końca. Obiecuję.
Kocham Cię córeczko,
Mama.
Moja mama… gdy czytałam te stare
słowa, miałam wrażenie, jakby mama stała koło mnie i mówiła to właśnie tutaj. W
tej spalonej ruinie, w której zginęła.
- Bo tak to już jest, że ci,
których kochamy nigdy nas nie opuszczają.- rozległ się znajomy, wesoły głos tuż
za mną. Ledwie zdążyłam schować list i zdjęcie do kieszeni spodni. Odwróciłam
się, siląc się na opanowanie i uśmiech.
- Will.- przywitałam się, jakbym
spotkała starego przyjaciela na stypie jego ukochanej babci.
- Powiało chłodem.- chłopak
skrzywił się, robiąc zabawną minę.- Koniec atrakcji na dziś. Wracamy do domu.
To mówiąc, nim zdążyłam choćby
zapytać, o jaki dom mu chodzi, Willy
oplótł mnie swoimi długimi ramionami. Poczułam jakby ktoś mnie rozciągał,
najpierw w górę, a potem w bok. Nie bolało, ale uczucie nie należało do
przyjemnych. Przymknęłam oczy. Mój przyjaciel puścił mnie z uścisku, a ja
zobaczyłam lekko rozedrgany i falujący salon Alice. Znów byłam w Równoległej
Rzeczywistości.
- Jak to mówią: Witaj w domu!-
krzyknął rozradowany Will.
Przywiedziona głosem swojego
ukochanego, w drzwiach pomieszczenia pojawiła się Yin, a tuż za nią nieco się
ociągając wparował także Mateo. Chłopak zachowywał się, jakby chciał stać się
cieniem samego siebie. Trzymał się w mroku, tuż przy ścianie i unikał mojego
wzroku jak ognia. Ognia… Cóż, teraz
to niemal zabawnie brzmi, nawet w moich myślach.
Usiadłam w wyblakłym odbiciu fotela,
w którym zwykłam kiedyś siadać w salonie w Paryżu. A może tylko mi się zdaje,
że w nim kiedykolwiek siadałam? Kto by to teraz pamiętał… Założyłam nogę na
nogę i zapadłam się głęboko w mebel, co dawało mi niezwykle poczucie
bezpieczeństwa. Yin, Will i Mateo też usiedli, choć ten ostatni tylko oparł się
o ramiennik swojego fotela. Nikt z nas się nie spieszył. Nikt z nas nie
odczuwał potrzeby wykonywania żadnych gwałtownych ruchów. Po prostu
siedzieliśmy i patrzyliśmy się nawzajem na siebie, nie oczekując, że któreś w
końcu zabierze głos.
W pewnym momencie Yin się
poruszyła. Skrawek jej gładkiej, skromnej spódnicy koloru bladej lilii, tej którą zawsze miała na
sobie, niezależnie od wszystkiego, zafalował i otarł się o śliską podłogę.
- Przebyłaś długą i trudną drogę,
Arleto.- rzekła dziewczyna, prostując się jeszcze bardziej, choć wydawało się
to niemożliwe. – Widziałaś straszne rzeczy, czułaś powiew śmierci na karku,
słyszałaś jej szept. Ale tak było ci zapisane. Tobie. Nouelowi. Evicie. Mateo.
Willowi. Veronice. Także mi.- Yin zadrżała ledwie zauważalnie, gdy wspominała
imię Świętego Oblicza. Wiedziałam dlaczego, ale nic nie powiedziałam.
Pozwoliłam jej kontynuować.
- Gdy Wszechświat ustalał
niektóre zasady mam wrażenie, że nie uwzględnił wszystkich możliwości… Nie
uwzględnił ciebie i twojej siostry Flory. Obie jesteście niezwykłe. Obie
jesteście dobre. Wasze istoty nie noszą w sobie nasienia zła, jednak według
czegoś starszego od czasu zadecydowało, by równowagę między dobrem i złem
wyznaczać ludzkimi dziećmi, obdarzonymi potężnymi darami. Siostrami, takimi jak
ty i Flora, czy choćby ja i Wu Ai. Ale, cóż, Wszechświat lubi proste schematy,
a przy bardziej skomplikowanych gubi się zupełnie.
Jej głupi monolog po pewnym
czasie zaczął działać mi na nerwy. Właśnie wróciłam z Tartaru. Jestem boleśnie
poraniona, ale z całych sił próbuję ignorować ten nieprzyjemny fakt. Właśnie
okazało się, że byłam latami faszerowana, przez własnych rodziców!,
irracjonalnie wzmocnionym Strachem, do kogoś, kto na to nie zasługuje. Nie
zasługuje, mimo iż z całą pewnością jest Demonem Podziemia i zamienił moje
życie w piekło. Poza tym sekundy dzieliły mnie od poznania prawdy o tym, gdzie
teraz więziona jest moja starsza siostra Flora, która poświeciła się dla mnie.
I gdyby Veronica, z łaski swojej, zaczekała ze swoim napadem szału z pół
minuty, to może wtedy wszystko inaczej by się potoczyło i nie musiałabym
zabawiać swoim towarzystwem rozsypującej się Evity, wśród stosu jakiś
cholernych Żelaznych Ksiąg, które nawet wiedzą jak umrę i czy umrę, bo przecież
teraz śmierć już nie jest oczywistym finałem każdej sprawy. A jakbym nie miała dotąd wystarczającej
motywacji do działania w kwestii Flory, może z godzinę temu odnalazłam w
spalonych zgliszczach mojego domu, cudem zachowany list od mojej zmarłej,
prawie pięć lat temu mamy, która niemal błaga mnie, żebym uratowała jej drugą
niezwykła córkę, która jest czarownicą! Gdybym wykrzyczała to na głos, z
pewnością z trudem łapałabym teraz oddech. Jednak ze względu na to, że cała
moja tyrada działa się tylko i wyłącznie w mojej głowie, poczułam jedynie, jak
na moje policzki wstępuje krwistoczerwony rumieniec.
- Dobrze.- ucięłam jej nudny
wykład.- Yin, powiedz mi konkretnie, zwięźle i jak umiesz najjaśniej, gdzie
jest Flora i w jaki sposób ją stamtąd wyciągnąć.- niemal przeliterowałam każde
słowo, z każdą wypowiedzianą sylabą mocniej prostując się na swoim fotelu.
Ktoś prychnął w cieniu. Mateo
skrzyżował ramiona na piersi i uśmiechnął się nieco pogardliwie, ale i z pewną
dozą samozadowolenia. Kiwnął podbródkiem w stronę Willa i odezwał się:
- Widzisz? Miałem rację. Wrócił
jej prawdziwy charakterek.
Już miałam mu przypomnieć, że
przecież tu siedzę i słyszę wszystko, ale nie pozwolił mi na to głos Yin:
- Ciii, to tajemnica samego
diabła. Ale zdradzę ci ją. Szeptem. Żeby nie usłyszał… A gdy już się dowiesz,
rozpocznie się prawdziwa gra, która pochłonie miliony piekielnych istnień, tak
jak zostało zapisane. A finał tej rozgrywki wypełni się między wszelkim dobrem
i złem na Scenie Świata. Zazgrzyta miecz o miecz. Poleje się krew…
Komentarze
Prześlij komentarz